wtorek, 28 października 2014

Medea - wrażenia po seansie kinowym

Tytuł alternatywny tej notki powinien brzmieć "Akordeon, bębny, skrzypce i najkrwawsza z zemst". Nie można pisać o seansie "Medei" bez muzyki*. Nawet teraz w słuchawkach mam dźwięki tanga weselnego (bo na youtube można znaleźć cały soundtrack do spektaklu).


Muzyka nadawała rytm całości, potęgowała niepokój, przynosiła nadzieję i jednocześnie odbierała ją. Śpiew na finał zamyka, niczym klamra, całą tragiczną historię. Za muzykę odpowiadali Alison Goldfrapp i Will Gregory z zespołu Goldfrapp. To oni zmienili antyczną tragedię w sztukę na wskroś współczesną, pokazali, że po odarciu z warstwy mitów, to ponadczasowa opowieść, doskonale odczytywana przez XXI wieczną publiczność.

zdjęcia ze strony NTlive

Ale nie byłoby takiego sukcesu Medei gdyby nie Helen McCrory. Ten spektakl to jej popis, inne postacie są tylko tłem dla niej, tak jak chór towarzyszący przy podejmowaniu decyzji. Chór, który na początku przyznaje bohaterce rację, zachęca do zemsty, później nie jest w stanie odwieść jej z drogi ku zagładzie.


Medea zabija swoje dzieci. Zabija je by ukarać niewiernego męża, ale także poniekąd jako karę dla samej siebie, za wcześniejsze zbrodnie, których dla niego się dopuściła. Ania2 w swojej recenzji z teatru podkreślała jak Helen panowała nad sceną. W kinie jest to jeszcze bardziej widoczne, dzięki zbliżeniom na jej nieustannie niemal zapłakaną twarz, widzimy każdą najmniejszą zmianę w jej mimice i gestykulacji. Medea, która na początku spektaklu jest zgarbiona w swoim żalu i desperacji, z chwilą gdy upewnia się w  pragnieniu zemsty, w działaniu zamiast tylko słownym rzucaniu klątw, odmienia się całkowicie. To nie tylko inny strój, zamiast brązowej koszulki i workowatych spodni - piękny biały kostium, ale także zmienia się jej postura. Przestaje się garbić, gra z podniesioną głową, nawet gdy udaje pokorną żonę, jest zupełnie inna niż na wpół szalona kobieta z początku sztuki, miotająca przekleństwa na swojego męża, dla którego poświęciła wszystko.

Medea zemstę planuje na zimno. Układem z królem Aten zabezpiecza sobie drogę odwrotu. I mimo, iż są momenty, gdy wydaje nam się, że nie da rady przeprowadzić planu w całości, wspomnienie zamordowanego przez nią brata, jest ostatnim klockiem układanki. Przekonuje samą siebie, że mordując dzieci zapewnia im spokój. Lepiej by zginęły z kochającej ręki, niż zostały zabite przez obcych. Nie dopuszcza do siebie myśli, że gdyby nie jej zatruty podarunek ślubny, nie musiałaby ich przed niczym chronić...


Tym razem operatorzy kamer nie musieli się zmagać z ruchomą sceną jak w przypadku "Streetcar Named Desire". Scena podzielona na dwa piętra nie jest aż takim wyzwaniem. Całość sfilmowana została bardzo dobrze. Zbliżenia na aktorów, wtedy gdy trzeba, szeroki plan pokazujący całość scenografii i choreografię w innych momentach. Jedyną uwagę mam do dźwięku. O ile muzyka brzmiała potężnie, o tyle monologi chóru, wypowiadane przez różne osoby i z różnych miejsc, chwilami ginęły, nie można było wyraźnie usłyszeć poszczególnych słów. To, co sprawdziło się doskonale w teatrze, niestety nie przekonywało w kinie. 

Za to ogromną zaletą retransmisji był dodany krótki dokument "Medea Complex". Mogliśmy tam usłyszeć Carrie Cracknell, reżyser spektaklu, Helen McCrory i innych, opowiadających nie tyle o sztuce, ale o głównej bohaterce. Niezmiernie ważne było podkreślenie miejsca, w którym spektakl był wystawiany - Olivier Theatre, największy z teatrów w budynku National Theatre może pomieścić 1400 widzów i jest zbudowany w formie amfiteatru, podobnie do teatrów antycznych. A jeśli chodzi o samą Medeę, to w pamięci najbardziej pozostały mi słowa Helen, jak niezmiernie ważnym jest, by nie patrzeć na główną bohaterkę jak na kobietę szaloną. Ona nie była szalona, była w pełni świadoma swoich czynów, mordując wiedziała co robi. A przede wszystkim, znając jej historię, ona nigdy nie powinna być zostawiona sama z dziećmi...


"Medea" jest spektaklem niezwykłym. Mogłam ją obejrzeć, niemal na ostatnią chwilę, dzięki uprzejmości British Council. I teraz mam dylemat. Wspominałyśmy już o plotkach krążących w kuluarach o przyszłorocznych nominacjach dla Gillian, Helen i Carey Mulligan. Półtora tygodnia temu byłam pewna, że nic nie pobije neurotycznej Blanche du Bois. Dziś kłaniam się z podziwu przed Helen. Co będzie 13 listopada, gdy obejrzę "Skylight"?

* Można, ja jej naprawdę nie pamiętam. Ale może to efekt genialnej Helen i spotkania z nią na stage door, które zatarło wszelkie inne wrażenia - Ania2